Samorządy kończą właśnie liczyć, ile będą ich kosztowały tzw. nauczycielskie czternastki, czyli jednorazowe dodatki uzupełniające. Muszą je wypłacić te gminy, w których nauczyciele nie zarobili ustalonych przez resort edukacji średnich wynagrodzeń. Jak to wygląda w praktyce?
MEN określa dwie siatki nauczycielskich płac: wynagrodzenie zasadnicze oraz średnie. Dla nauczyciela dyplomowanego jest to odpowiednio 3,1 tys. zł oraz 5 tys. zł. Różnica powinna być zapełniona przez szereg dodatków, które są wypłacane nauczycielom, np. funkcyjny czy motywacyjny. Jeżeli tak się nie stanie, gmina musi zapłacić dodatek uzupełniający. Ubiegłe lata pokazują, że wypłaca go nawet 80 proc. samorządów i kosztuje je to rocznie ok. 250 mln zł.
Jest tak dlatego, że subwencja oświatowa, którą gminy dostają z budżetu centralnego na edukację, nie pokrywa jej kosztów. Średnio samorządy dokładają 30 proc. z własnej kasy, ale są miejsca, w których nawet połowa wydatków na oświatę pokrywana jest z gminnego budżetu. To wszystko prowadzi do sytuacji patologicznych.
Gminy w miejsce odchodzących z zawodu nauczycieli nie zatrudniają młodej kadry. Rozdzielają pracę pomiędzy zatrudnionych już pedagogów, aby ci w formie nadgodzin zarobili więcej i osiągnęli średni pułap wynagrodzenia.
Dyrektorzy wydziałów edukacji podkreślają przede wszystkim jednak, że dodatek uzupełniający jest demotywujący, bo nauczyciele bez względu na to, jak przykłada- ją się do pracy, otrzymają określoną kwotę wynagrodzenia.