Jeżeli w zamierzeniach Ministerstwa Edukacji pojawia się hasło wprowadzenia bonu oświatowego, to należałoby zapytać minister Katarzynę Hall, co przez to rozumie. Na razie bowiem nie podała żadnej precyzyjnie zdefiniowanej jego koncepcji.
„Bon edukacyjny” już zresztą funkcjonuje w relacji ministerstwo – gmina, ponieważ wysokość subwencji, przyznawanej samorządom z budżetu na prowadzenie szkół, zależy przede wszystkim od liczby uczniów wraz z elementami korygującymi, tzw. wagami. Następnie organ prowadzący dokonuje rozdziału środków między podległe placówki.
Jaką alternatywę ma rodzic z miejscowości Regnów w województwie łódzkim, gdzie jest jedna szkoła podstawowa?
Ale są też gminy (te mające dużo szkół), które też już wprowadziły taki quasi-bon edukacyjny, stosując ten sam mechanizm, na podstawie którego same otrzymują pieniądze z budżetu. Nie we wszystkich jednak gminach jest kilkanaście czy kilkadziesiąt szkół. Mówienie więc o bonie edukacyjnym w takiej postaci, jaka się wyłania z wypowiedzi minister Hall, jest łowieniem ryb przed siecią.
Żeby wprowadzić zasadę „pieniądz idzie za uczniem”, należałoby każdego ucznia opatrzyć kodem kreskowym i transferować przeznaczone na niego środki według faktycznych kosztów kształcenia. Inaczej mamy do czynienia jedynie z mechanizmem, który próbuje zobiektywizować kryteria podziału pieniędzy dla jednostek prowadzących szkoły.