Kilka tygodni temu 15-letni uciekinier z młodzieżowego ośrodka wychowawczego (MOW) pchnął w Ostródzie sąsiada nożem. W październiku dwóch pijanych nastolatków w trakcie ucieczki rozbiło się kradzionym samochodem. Jeden zginął. Te zdarzenia to może być tylko wierzchołek góry lodowej. Do „Rzeczpospolitej" zwrócili się pracownicy ośrodków, którzy alarmują, że system resocjalizacji młodzieży wymknął się spod kontroli.
– Liczba ucieczek, pobić w ośrodkach lawinowo rośnie. Nikt tego nie kontroluje, wiele spraw zamiatanych jest pod dywan – opowiada nasz rozmówca. Jak się okazuje, żadna instytucja nie posiada danych dotyczących tzw. wydarzeń nadzwyczajnych w ośrodkach. Ministerstwo Edukacji, które nadzoruje te placówki, odesłało nas do rzecznika praw obywatelskich. Stamtąd zostaliśmy odesłani... do MEN.
Dlaczego system się zdegenerował? – Bo dotacja na wychowanka takiego ośrodka jest kilkakrotnie wyższa niż na ucznia. Samorządy, które w wyniku niżu demograficznego zostają z pustymi budynkami po szkołach i niższą subwencją oświatową, coraz częściej decydują się na otwarcie tego typu placówek – wyjaśnia nasz informator.
Często trafiają one w prywatne ręce i stają się maszynką do zarabiania pieniędzy, a gdy zostają w gestii samorządu, okazują się doskonałym miejscem do zatrudnienia osób z otoczenia lokalnych włodarzy.
Obie te sytuacje tragicznie wpływają na jakość ich pracy. Z patologiami nikt nie walczy, bo przestałyby płynąć pieniądze. Statystyki potwierdzają, że MOW wyrastają jak grzyby po deszczu. Od 2007 r. ich liczba wzrosła o przeszło 50 proc., a wydatki na ich prowadzenie blisko dwuipółkrotnie. Z analizy przeprowadzonej przez resort edukacji wynika jednak, że nawet co czwartą złotówkę, którą samorząd otrzymał na prowadzenie MOW, przeznaczył na inny cel.