– Jesteśmy w punkcie wyjścia. To stracone godziny – powiedział o negocjacjach w sprawie podwyżek Krzysztof Baszczyński, wiceprezes Związku Nauczycielstwa Polskiego. Wczoraj nauczycielskie związki zjednoczyły się i razem zasiadły do rozmów o podwyżkach z wiceminister edukacji Krystyną Szumilas.
Obie strony nie zdołały się jednak przekonać do swych racji. Główny spór toczył się o wysokość składników wynagrodzenia nauczycieli. Związki chcą, by w najbliższych dwóch latach pensja zasadnicza, którą dostają wszyscy pedagodzy, wzrosła o 50 procent, czyli od 600 do 1,1 tys. zł. Nie zgadzają się na zaproponowany na ten rok niższy niż stażystów i kontraktowych wzrost płac zasadniczych nauczycieli mianowanych i dyplomowanych. – Chcemy, aby nauczyciele bez względu na stopień awansu zawodowego otrzymali to, co obiecali premier Donald Tusk i minister Katarzyna Hall, czyli każdy nauczyciel powinien dostać co najmniej 200 zł podwyżki – stwierdził Baszczyński.
Kwestią sporną są też pieniądze na dodatki do pensji wypłacane przez samorządy. Resort przeznaczył na nie 11 mld zł. Związki twierdzą, że ta kwota jest przeszacowana i należałoby pieniądze przesunąć na wzrost pensji zasadniczych (obecnie w budżecie jest na nie przeznaczone 15 mld zł). Na to jednak nie chce się zgodzić ministerstwo, bo woli, by samorządy mogły wynagradzać lepiej pracujących nauczycieli.
– Związkowcy muszą zrozumieć, że obracamy się w realnej rzeczywistości i w tym roku możemy mówić tylko o 10-procentowych podwyżkach – mówiła wiceminister Krystyna Szumilas. Dodała, że zaplanowane większe podwyżki dla stażystów i kontraktowych to spełnienie postulatu związków, które podkreślały, że rozpoczynający pracę za mało zarabiają.
Wiceminister Szumilas zaznaczyła też, że aby nauczycielskie pensje wzrosły, trzeba rozmawiać o zmianie całego systemu wynagrodzeń i usiąść do stołu razem z samorządowcami.