Szary budynek szkolny, z kamienną podłogą i jarzeniówkami. Wyglądem nie różni się od podstawówek w Polsce. Może poza jednym: za drzwiami wejściowymi wiszą kartki z napisem „Witajcie”. W 13 językach, w tym w polskim. W Brukseli, gdzie ponad połowa mieszkańców to cudzoziemcy, taka mozaika językowa nie dziwi. Ale szkoła jest jak najbardziej belgijska, a językiem nauczania francuski – jeden z dwóch oficjalnych w regionie Brukseli.
Drzwi wejściowe w szkole podstawowej w brukselskiej dzielnicy Woluwe Saint Pierre rano zamykają się o 8.20, otwierają o 15.20 (w środy wcześniej). Wchodzę na lekcję do jednej z trzech pierwszych klas, do której uczęszcza 12 sześciolatków. – W pierwszym roku robimy trzy klasy, ale potem, z braku sal, musimy dzieci umieszczać w dwóch klasach. Zwykle po 20–30 – opowiada Gisele Monteville, dyrektorka szkoły.
Mniejsze klasy to jedyny ukłon w stronę sześciolatków. Poza tym są traktowani jak inni uczniowie do klasy VI włącznie. Tyle samo zajęć, blaty ławek sięgające ramion, nauka czytania, pisania, liczenia. I oceny w specjalnych biuletynach. Zmieniają się tylko co dwa lata rubryki z zagadnieniami i nauczyciele. Oceny za „czytam na głos” lub „rozumiem, co czytam”, dostają wyłącznie uczniowie I i II klasy.
Aneta Górnicka-Boratyńska, Polka, od dwóch lat w Brukseli. Mama ośmioletniego Feliksa: – Początkowo byłam przerażona. Tutaj dziećmi w szkole nikt się tak nie przejmuje jak w Polsce – opowiada. Dwie przerwy: 20-minutowa o godz. 10 i półtoragodzinna w południe. Dzieci muszą wtedy wyjść na wewnętrzne podwórko, gdzie mogą się wyszaleć. Nie mają prawa wrócić do budynku, chyba że do toalety.
– Tylko raz w ciągu dwóch lat zostały w budynku. Jak wichura groziła połamaniem drzew – wspomina Aneta.