– Planowanie przebiega we współpracy nie tylko z uczelniami, ale także z pracodawcami, którzy sami przewidują swoje przyszłe potrzeby co do kwalifikacji i zakresu wykształcenia absolwentów, których chcieliby zatrudnić. Nie można wykluczyć i przewidzieć nagłych zmian, jakie mogą nastąpić w gospodarce, ale można przyjąć, że ryzyko niewłaściwego kształcenia jest w pełni minimalizowane – podkreśla rzecznik NCBiR.
O tym, jak wygląda współpraca między uczelnią a rynkiem pracy, wielokrotnie na łamach „Rz" opowiadał Bartosz Dembiński, rzecznik prasowy krakowskiej Akademii Górniczo-Hutniczej. Uczelnia powołała konwent, w skład którego wchodzą władze wielu koncernów, przedstawiciele administracji rządowej i samorządowej. Konwent pomaga prognozować, w jakim kierunku powinna iść polityka kształcenia zarówno w kontekście kierunków, jak i liczby przyszłych absolwentów. Uczelnia dzięki stałemu kontaktowi z biznesem i samorządem wie, jak ustawić parametry kształcenia, by jej absolwenci nie mieli problemu ze znalezieniem pracy. Z przedstawionych w czerwcu 2012 r. wyników badania losów jej absolwentów wynika, że blisko 80 proc. z nich znajduje pracę w wyuczonym kierunku w ciągu trzech miesięcy od uzyskania dyplomu.
Globalne braki
O tym, że politechniki nie staną się kuźnią bezrobotnych inżynierów, przekonują też specjaliści zajmujący się rynkiem pracy. Z globalnego raportu firmy ManpowerGroup opublikowanego w 2012 r., który został opracowany na podstawie badań 38 tys. pracodawców z 41 krajów, wynika, że rynek pracy domaga się większej ilości pracowników z tytułem inżyniera. W skali globalnej inżynierowie byli drugą najbardziej pożądaną kategorią pracowników. Pracodawcom najczęściej brakuje inżynierów mechanicznych, elektrycznych i lądowych.
Z kolei w Polsce w 2012 r. inżynierowie znaleźli się po raz pierwszy na czele listy najtrudniejszych do obsadzenia zawodów. Zestawienie wyników badania w ostatnich pięciu latach wskazuje na stały i rosnący problem polskich firm z pozyskiwaniem kandydatów z tym wykształceniem.
Eugenia Zbaraszczuk, analityk z Banku Danych o Inżynierach, zwraca uwagę, że z kaprysami gospodarki muszą się liczyć inżynierowie z branży budowlanej, pozostali mogą spać spokojnie. – Bardzo dobrze rokuje rynek tzw. produktów szybko zbywalnych, czyli branża spożywcza czy produkująca środki czystości. Przechodzą one procesy automatyzacji, a to oznacza, że potrzebują konstruktorów, automatyków, inżynierów z branży energetycznej i elektronicznej. Jak zawsze w cenie są informatycy, tych potrzebuje już nie tylko duży przemysł, ale także firmy z sektora małych i średnich przedsiębiorstw – podkreśla.
Wskazuje też, że o polskich inżynierów coraz częściej dopytują się Niemcy, Czesi oraz kraje skandynawskie. – Finowie i Szwedzi bardzo wysoko cenią sobie polskie wydziały energetyki, szczególnie interesują się specjalistami z zakresu odnawialnych źródeł energii, wyłuskują ich też Niemcy oraz Austriacy – dodaje.