Polska szkoła 25 lat później

W czasach PRL celem szkoły było wykształcenie homo sovieticusa. Kogo kształci dziś i czy jest wolna od polityki?

Aktualizacja: 01.06.2014 10:29 Publikacja: 01.06.2014 08:00

Rok 2010. Gmina Jarocin kupiła 850 laptopów dla uczniów podstawówek i gimnazjalistów

Rok 2010. Gmina Jarocin kupiła 850 laptopów dla uczniów podstawówek i gimnazjalistów

Foto: Fotorzepa, Bartosz Jankowski Bartosz Jankowski

Piotr, absolwent polonistyki UW, maturę zdał w 1988 r. w warszawskim technikum im. Emiliana Konopczyńskiego. Jego córka Julka, ubiegłoroczna maturzystka, jest abiturientką stołecznego liceum im. Jarosława Dąbrowskiego.

Czym różniła się ich edukacja? – Wszystkim. Po starym systemie pozostały tylko gmachy szkół – ocenia Piotr.

Jego pierwsze skojarzenie, gdy wraca myślami do czasów szkolnych? – Program szkolny służył ideologizowaniu uczniów. Miałem to szczęście, że zarówno w podstawówce, jak i potem w technikum trafiłem na odważnych nauczycieli. Widziałem więc różnice, głównie w treściach historycznych, między tym, co przekazywali nam na lekcjach, a tym, co było w podręcznikach – opowiada.

Brakuje społecznego systemu nadzoru nad polityką oświatową, czegoś na wzór dawnej KEN

Wspomina, że wszystko opierało się na pozorach. – Nauczyciele, którzy opowiadali nam treści z drugiego obiegu, jednocześnie wymagali od nas obecności na pochodach pierwszomajowych, uroczystych apelach z okazji świąt państwowych. To był pewien szkolny rytuał, w którym trzeba było uczestniczyć – dodaje.

Lenin w gabinecie

Piotr doskonale zapamiętał wicedyrektora swojego technikum. Żarliwego komunistę, ze stosownym do tego sztafażem, czyli portretami i popiersiami Lenina w gabinecie.

– Przy tym był to bardzo przyzwoity człowiek, który nie dość, że nie tępił nauczycieli związanych z „Solidarnością", to, jak podejrzewam, wręcz ich chronił – opowiada.

Z wicedyrektorem Piotr spotkał się ustnej maturze z historii. – Sytuacja była dramatyczna, bo wylosowałem pytanie o zmiany ustrojowe w Polsce po 1945 r. Miałem do wyboru opowiedzieć wersję oficjalną albo nieoficjalną, której uczył mnie siedzący naprzeciwko jako członek komisji egzaminacyjnej – nauczyciel historii – mówi.

Uratował go sam wicedyrektor. – Gdy przeczytał pytanie, chrząknął, stwierdził, że ma do załatwienia ważną rzecz, przekazał swoje kompetencje przewodniczącego komisji historykowi i wyszedł. Wrócił, gdy skończyłem odpowiadać, zapytał, jak mi poszło. Taki to był system – mówi.

Prof. Roman Dolata z Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego nie pozostawia złudzeń. „System oświaty w okresie PRL był upolityczniony i zideologizowany. Szkoła miała być głównym narzędziem tworzenia nowego człowieka – homo sovieticusa, który miał być podatny na sterowanie przez rozmyte i równocześnie wszechobecne struktury władzy" – pisze w swojej publikacji dla Instytutu Spraw Publicznych.

Odpowiednio przygotowane i ujednolicone były programy nauczania i podręczniki. Zdaniem prof. Dolaty próby indoktrynacji można znaleźć nawet w treści zadań matematycznych, ale przede wszystkim w kryteriach selekcji do zawodu nauczyciela.

Co jeszcze wyróżniało polską oświatę tamtych czasów? Silna centralizacja, z racji której ten obszar życia także podlegał centralnemu planowaniu i kontroli. „Między nauczycielem a komunistycznym państwem miało nie być żadnych pośrednich ogniw" – pisze prof. Dolata.

To dlatego w czasach PRL liczba szkół niepaństwowych była marginalna, by państwo nie straciło kontroli nad przekazem ideologicznym. Jednocześnie system oświaty był odpowiedzialny za utrzymywanie odpowiedniej struktury społecznej, przede wszystkim licznej wielkoprzemysłowej klasy robotniczej. Stąd w czasach PRL tak dobrze rozwinięty był sektor szkolnictwa zawodowego, w którym przez długi czas historia nie była przedmiotem obowiązkowym.

Złote czasy oświaty

Decentralizacja oraz możliwość tworzenia autonomicznych i samorządnych szkół była jednym z postulatów „S". Co ciekawe, ustawa o systemie oświaty z 1961 r. przewidywała miejsce dla tego typu placówek, dlatego nawet w czasach PRL istniały szkoły wyznaniowe, choć było ich niewiele, bo władze tępiły tego typu inicjatywy.

W 1987 r. powstało Społeczne Towarzystwo Oświatowe, które w 1989 r. otworzyło swoje pierwsze placówki.

W rządzie Tadeusza Mazowieckiego, który powstał po pierwszych częściowo wolnych wyborach z 4 czerwca 1989 r., ministrem edukacji został prof. Henryk Samsonowicz.

Zdaniem prof. Bogusława Śliwerskiego, szefa Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN, początek lat 90. był złotym czasem oświaty w III RP.

– Przede wszystkim dlatego, że wreszcie powstała możliwość powoływania niepublicznych placówek oświatowych, nie tylko szkół, ale także przedszkoli. Ci rodzice, którzy byli rozczarowani ofertą publiczną, mogli wybierać z alternatywnej oferty niepublicznej lub sami założyć szkołę lub przedszkole – mówi prof. Śliwerski.

Zwraca uwagę, że nauczyciele mają od tego czasu swobodę w tworzeniu autorskich, innowacyjnych czy wręcz eksperymentalnych programów nauczania. Przypomina także spore podwyżki płac, które podnoszą prestiż zawodu nauczyciela.

– Wreszcie pojawiła się koncepcja przekazania szkół w ręce samorządów, by to lokalna społeczność decydowała o jej pracy – dodaje. Proces ten trwał do 1996 r.

Kolejną ważną datą był rok 1999, kiedy w życie weszła reforma Mirosława Handkego, szefa MEN w gabinecie Jerzego Buzka. Wtedy dwustopniowy system edukacji składający się z podstawówki i szkół ponadpodstawowych (licea, technika, zasadnicze szkoły zawodowe) został zastąpiony przez system trzystopniowy.

Czas nauki w szkole podstawowej skrócono z ośmiu do sześciu lat, uczniowie trafiają potem do trzyletniego gimnazjum. Zmienił się też system egzaminowania. Pojawiły się egzaminy zewnętrzne: sprawdzian po szkole podstawowej, gimnazjalny i matura. Dwa ostatnie są elementem rekrutacji do kolejnego etapu edukacyjnego (do szkoły ponadgimnazjalnej i na studia). Wcześniej decydowały o tym wewnętrzne egzaminy prowadzone przez szkoły lub uczelnie.

Tak skonstruowany system ma upowszechnić średnie wykształcenie w społeczeństwie i wyrównywać szanse uczniów.

Teraz polityka

Zdaniem naszych rozmówców rząd Buzka był ostatnim, który kontynuował spójną, zakreśloną jeszcze na początku lat 90. koncepcję rozwoju polskiej oświaty. Później edukacja coraz częściej stawała się narzędziem do osiągania celów politycznych.

– Doskonałym tego przykładem jest działalność Krystyny Łybackiej (minister edukacji w gabinecie Leszka Millera – red.). Przełożyła ona wejście w życie nowej matury z 2002 na 2005 r. i wycofała się z wprowadzenia obowiązku zdawania matematyki na egzaminie dojrzałości. To była realizacja obietnic wyborczych, która nie miała nic wspólnego z dbałością o jakość edukacji – mówi dr Jerzy Lackowski, były wieloletni kurator oświaty.

Kolejni ministrowie równie chętnie korzystali z władzy. Roman Giertych z Ligi Polskich Rodzin (szef resortu edukacji w rządach Kazimierza Marcinkiewicza i Jarosława Kaczyńskiego) zasłynął amnestią maturalną. Dzięki niej część licealistów, którzy nie zdali matury, mogła się ubiegać o przyjęcie na studia.

Jego następczyni Katarzyna Hall z PO zaraz po objęciu resortu w rządzie Donalda Tuska zarzuciła realizację części planów Giertycha, m.in. wycofała się z koncepcji zmniejszenia częstotliwości wymiany podręczników szkolnych. Forsowała za to przy sprzeciwie ekspertów zmiany w programach, które ograniczają w szkołach ponadpodstawowych wymiar nauczania historii bądź przedmiotów ścisłych w zależności od profilu nauczania, jaki wybierze uczeń.

To ona była autorką koncepcji posłania do szkół sześciolatków, co spotkało się z ogromnym sprzeciwem społecznym.

To dzieło kontynuowała jej następczyni Krystyna Szumilas, w czym wspierali ją partyjni koledzy z Sejmu, odrzucając obywatelski wniosek o referendum w sprawie sześciolatków.  Koncepcja darmowego podręcznika, skądinąd słuszna, którą wprowadza w życie obecna minister Joanna Kluzik-Rostkowska, to nic innego jak kiełbasa wyborcza. Zdaniem prof. Śliwerskiego to efekt tego, że nigdy nie została zrealizowana koncepcja ministra Samsonowicza społecznego nadzoru nad polityką oświatową.

Zgodnie z nią w szkołach miały powstawać rady szkolne. Gdyby powstały w 20 proc. placówek w danym regionie, tworzono by Radę Wojewódzką Oświaty, a przedstawiciele rad wojewódzkich wchodziliby w skład Rady Krajowej.

– Stworzylibyśmy system oparty na zasadach demokracji partycypacyjnej, charakterystyczny dla bardziej rozwiniętych państw. Przypomnę, że jeszcze w 2000 r. prof. Andrzej Zoll proponował inne rozwiązanie i apelował, by stworzyć Komisję Edukacji Narodowej składającą się z niezależnych ekspertów, którzy dbaliby o to, by władza przez centralny system zarządzania edukacją nie działała wbrew społeczeństwu lub lokalnym interesom – mówi prof. Śliwerski.

– Charakterystyczne jest to, że kiedyś szefami gabinetów politycznych ministra edukacji byli eksperci oświatowi, dziś zastąpili ich specjaliści od PR – dorzuca dr Lackowski.

Jakość kontra statystyki

Choć Piotr nie ma wątpliwości, że jego córka Julka uczyła się w o wiele lepszych warunkach, to zastanawia się, co się stało ze znaną mu z jego czasów szkolnych metodyką nauczania. – Pomijając fakt, jak przesiąknięte komunizmem były wtedy szkoły, nauczyciele, być może podświadomie, starali się dorównać mitycznemu poziomowi szkoły przedwojennej. Tam, gdzie ja uczęszczałem, premiowano umiejętność logicznego rozumowania. Dziś uczniów kształci się pod testy, przez co wszystko odbywa się automatycznie, brakuje czasu na refleksję, a to rodzi cwaniactwo. Uczniowie starają się osiągnąć sukces najmniejszym nakładem pracy – mówi Piotr.

Zdaniem dr. Lackowskiego ten sam mechanizm wykorzystują obecne władze oświatowe, chcąc poprawić w statystykach wyniki polskiej edukacji.

– Podniesiono wyraźnie wskaźniki osób ze średnim i wyższym wykształceniem, ale zrobiono to, obniżając poziom kształcenia. Ten trend cały czas się pogłębia. Od absolwentów zreformowanego liceum, którzy uczą się według ściśle wyspecjalizowanych ścieżek, wymaga się, by zdawali maturę na rozszerzonym poziomie tylko z jednego przedmiotu – punktuje były kurator.

Dodaje, że brakuje poważnej dyskusji na temat reformy systemu kształcenia nauczycieli i dopuszczania ich do zawodu. Kolejna sprawa dotyczy systemu finansowania oświaty, który opierałby się na jakości ich pracy, dzięki czemu można by premiować lepsze placówki i dodatkowo wynagradzać wyróżniających się pedagogów.

– To jednak wymaga odważnych decyzji politycznych. O wiele łatwiej wykazać swoje zasługi, obniżając standardy i pompując statystyki – mówi dr. Lackowski.

Piotr, absolwent polonistyki UW, maturę zdał w 1988 r. w warszawskim technikum im. Emiliana Konopczyńskiego. Jego córka Julka, ubiegłoroczna maturzystka, jest abiturientką stołecznego liceum im. Jarosława Dąbrowskiego.

Czym różniła się ich edukacja? – Wszystkim. Po starym systemie pozostały tylko gmachy szkół – ocenia Piotr.

Pozostało 97% artykułu
Edukacja
Podcast „Szkoła na nowo”: Skibidi, sigma - czyli w jaki sposób młodzi tworzą swój język?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Edukacja
MEN zmienia przepisy o frekwencji w szkole. Uczeń nie pojedzie na wakacje we wrześniu
Edukacja
Rusza nowy podcast "Rz" poświęcony edukacji
Edukacja
Marcin Smolik odwołany ze stanowiska szefa CKE
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Edukacja
Ćwiek-Świdecka: czy wyniki Szkoły w Chmurze na pewno są takie złe?