Wydatki lokalnych władz na edukację rosną w zastraszającym tempie. W ubiegłym roku samorządy wyłożyły na ten cel ponad 20,4 mld zł, z budżetu dostały 36,9 mld – wynika z najnowszych wyliczeń resortu finansów.
Na tym nie koniec kłopotów gmin z domykaniem budżetów, w dużej mierze spowodowanych polityką państwa, które wymaga wypełniania określonych obowiązków, nie zapewniając ich finansowania. Do tej pory na ich konta nie wpłynęło 450 mln zł, które obiecano im w związku z lutową podwyżką składki rentowej. Resort edukacji nie jest też w stanie od kilku miesięcy stworzyć przepisów, które umożliwiłyby uwolnienie obiecanych jeszcze w lutym przez premiera Donalda Tuska 500 mln zł na dofinansowanie przedszkoli.
Czarny scenariusz
Samorządowcy alarmują, że ta polityka doprowadzi do tego, że w przyszłym roku nawet połowa gmin wiejskich lub miejsko-wiejskich może mieć problem z uchwaleniem budżetów. A to doprowadzi do radykalnych cięć m. in. w wydatkach na edukację. – Tym razem nie zakończy się na łączeniu klas, będziemy zmuszeni masowo zamykać szkoły – alarmują.
Z danych Ministerstwa Finansów wynika, że wydatki własne samych tylko gmin na edukację wyniosły 70 proc. tego, co dostały od państwa w formie subwencji oświatowej. Najwięcej dołożyły miejskie – blisko 100 proc., miejsko-wiejskie – 74 proc., wiejskie – 56 proc. Duże miasta do edukacji dopłaciły 65 proc.
Edukacja na kredyt
Dlaczego najwięcej dokładają gminy miejskie? – Specyfika pracy ich szkół jest zbliżona do szkół wiejskich, z małymi klasami, tymczasem nie mogą one liczyć na korzystniejszy algorytm, według którego finansuje się oświatę na wsi – wyjaśnia Andrzej Porawski ze Związku Miast Polskich. Dla przykładu Chełmża (Kujawsko-Pomorskie) w 2011 r. do każdej subwencyjnej złotówki dołożyła 80 gr od siebie, ale i tak większość pieniędzy pochłonęły nauczycielskie pensje. Z blisko 6 mln zł, jakie ta gmina wydała na szkoły, tylko 30 tys. zł udało się wygospodarować na zakup pomocy szkolnych, a jedynie 2 tys. na opiekę medyczną.