Dla Estery Malatyńskiej, siedmiolatki z Łodzi, ta jesień będzie wyjątkowa. Po pierwsze, rozpoczyna naukę w szkole. Po drugie, będzie to miejsce zupełnie inne niż te, do których trafi po wakacjach przytłaczająca większość jej rówieśników. Tu bowiem dzieci decydują, czego będą się uczyć.
– O tym, że w Łodzi powstaje szkoła demokratyczna, usłyszeliśmy od znajomych – wyjaśnia Marcin Malatyński, ojciec Estery. – Poszliśmy porozmawiać z jej założycielką, zaczęliśmy czytać o samej idei i placówkach, które działają w kilkunastu państwach, spotkaliśmy się z Holendrem prowadzącym taką szkołę u siebie. Po długim namyśle postanowiliśmy: „spróbujemy" – mówi. – Nie podoba nam się tradycyjna szkoła. Nie uczy myślenia, a jej główny cel to stworzyć człowieka, który dobrze rozwiązuje testy. To zaprzeczenie edukacji – dodaje.
Rodzice Estery nie wyzbyli się wątpliwości. – Obawiamy się, i to bardzo. Zdajemy sobie sprawę, że sami będziemy musieli nadzwyczaj mocno zaangażować się w edukację córki. Poza tym szkoła demokratyczna to nowość nieprzystająca do polskich realiów. A to sprawia, że najzwyczajniej w świecie może ona nie przetrwać – podkreśla Malatyński.
Uczeń sam wie dobrze
Tymczasem takich osób jak rodzice Estery jest całkiem sporo. Dwie demokratyczne szkoły powstały w Warszawie, kolejna rusza w podwarszawskim Świętochowie, jest też szkoła w Poznaniu. Najbardziej oblegane mają przeszło 40 uczniów. Łącznie naukę zacznie w nich grubo ponad setka dzieci. – A to dopiero początek – przekonuje Michał Jankowski z zarządu Fundacji Edukacji Demokratycznej.
To od niego wszystko się zaczęło. – Jestem ojcem trojga dzieci. Kiedy najstarszy syn poszedł do tradycyjnej szkoły, szybko okazało się, że nie czuje się w niej dobrze. Nauczyciele przede wszystkim wymagali od niego, by wykonywał polecenia. Na lekcjach często najzwyczajniej w świecie się nudził – wspomina Jankowski.