Polska szkoła w ostatnich 30 latach znajduje się w procesie nieustannej transformacji. Poczynając od programu nauczania, który zmieniał się z dużą regularnością – i w zasadzie za każdym razem w stronę, która nie satysfakcjonowała nikogo: od uczniów przez rodziców po nauczycieli. Poprzez zmianę organizacji nauczania – wszak w systemie zdążyły się pojawić, wzbudzić burzliwą debatę, po czym rozpłynąć się we mgle kolejnej reformy gimnazja. Aż po zmieniającą się formułę matury czy innych egzaminów na różnych etapach edukacyjnej ścieżki pokonywanej przez uczniów. Polska szkoła de facto realizowała w praktyce formułę ideologa niemieckiej socjaldemokracji Eduarda Bernsteina głoszącą iż „ruch jest wszystkim, cel jest niczym”. Kłopot w tym, że dziś szkoła – przy dużym udziale obecnej ekipy rządzącej – dotarła do miejsca, w której jakikolwiek ruch w niej zaczyna zamierać.
Czytaj więcej
Pomysł, by obecnych nastolatków uczyć martwego języka, budzi wątpliwości.
Przyczyną takiego stanu rzeczy jest fakt, że o ile w przypadku szeroko rozumianej polityki społecznej obóz rządzący stosuje zasadę, iż obywatelom potrzeba zarówno igrzysk, w postaci podsycanych regularnie sporów ideologicznych (od kwestii obrony suwerenności przed czyhającą na nią Unią Europejską po walkę z jedzeniem świerszczy), jak i chleba (czyli rozmaitych „plusów” w postaci transferów socjalnych), o tyle w przypadku polityki edukacyjnej igrzyska traktuje się jako substytut chleba. „Nie mają chleba, więc niech czytają tweety Barbary Nowak” chciałoby się rzec w kontekście pauperyzowanego w błyskawicznym tempie nauczycielskiego stanu. Stanu, któremu Ministerstwo Edukacji i Nauki proponuje, by w czynie społecznym tropił w szkołach ideologię gender, lewactwo i ekoterroryzm, i nie zawracał głowy tak przyziemnymi kwestiami jak pieniądze. Nauczyciele bowiem jak lekarze, mają pracować dla idei – najlepiej tej, którą formacja rządząca uważa za jedynie słuszną.
Problem w tym, że o ile nauczycielom w Polsce nigdy się nie przelewało, o tyle obecnie sytuacja została doprowadzona do granic absurdu. Jeśli bowiem niemal dla każdego – oprócz nauczycieli – ma się jakieś „plusy”, rewaloryzacje, podwyżki i inne bonusy, to dochodzi się do momentu, w którym znaleźliśmy się obecnie. A więc sytuacji, gdy zasadnicze wynagrodzenie początkującego nauczyciela jest w zasadzie tożsame z płacą minimalną, a perspektywę lepszych zarobków daje takiemu nauczycielowi nie tylko praca w dużej korporacji, ale nawet praca na kasie w supermarkecie. Innymi słowy w szkole może go zatrzymać tylko poczucie misji graniczące z szaleństwem, albo desperacja.