Niewykluczone, że od września uczeń z podwyższoną temperaturą nie będzie mógł wejść do szkoły – zapowiedział to minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek. – Jest scenariusz, aby wszystkie dzieci przechodziły badania temperatury – mówił w radiowej Jedynce. Szef resortu edukacji tłumaczył też, że będzie to podstawowy czynnik decydujący o tym, czy dziecko może wejść do szkoły, czy nie.
– Mierzenie temperatury pozwoli wychwycić osoby, które aktualnie przechodzą infekcję – komentuje prof. Marcin Czech, epidemiolog i były wiceminister zdrowia.
– Ważne jednak jest także to, by dziecko z podwyższoną temperaturą trafiło na testy na obecność koronawirusa, by móc wykluczyć lub potwierdzić infekcję, a także określić grupę osób, z którymi miało styczność – dodaje.
Dyskusja o zasadności mierzenia temperatury w szkołach i przedszkolach toczy się już od wielu miesięcy. I choć w przedszkolach zwykle sprawdzano, czy dziecko nie ma gorączki, w szkołach z tego zrezygnowano. – Badanie nie jest miarodajne. Jeśli dziecko było rozgrzane, termometry wskazywały wyższą temperaturę. Dlatego też w przedszkolach mierzono ją kilka razy w ciągu dnia. Nawet kiedy dziecko było już na sali – mówi Marek Pleśniar z Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty. Jak dodaje, takie praktyki w szkołach byłyby mocno utrudnione z uwagi na liczbę uczących się w placówkach dzieci. – Przeciętna podstawówka to 400–600 dzieci. Trudno im będzie zmierzyć temperaturę przed wejściem, a co dopiero kilka razy w ciągu jednego dnia – mówi Pleśniar.
Rozwiązaniem stosowanym przez takie kraje jak Austria czy Wielka Brytania jest profilaktyczne testowanie uczniów. W Polsce, jak zapewnia ministerstwo, nie jest ono planowane.