- Rząd naprawdę dołożył starań, by zwiększyć pensje nauczycieli. Dokonaliśmy cudu potrojenia, bo przecież w budżecie był plan wzrostu pensji tylko o 3,3 procent. Dzięki determinacji premiera i pozostałych ministrów uzyskaliśmy wzrost o 10 proc. – tłumaczyła minister edukacji Katarzyna Hall, która w piątek spotkała się z delegacją demonstrujących 12 tys. pedagogów.
Nauczyciele po raz drugi w ciągu roku szkolnego tak licznie przyjechali do Warszawy domagać się wyższych pensji. Nie zadowala ich proponowana przez resort podwyżka dla nauczyciela stażysty i kontraktowego o 200 zł brutto, a dla mianowanego i dyplomowanego o 185 zł. – Tyle wydałam ostatnio na leki. Pracuję w szkole od 1995 roku. Pensji dostaję 1330 zł. Co roku jesienią biorę pożyczkę 400 zł, by kupić dzieciom podręczniki – mówiła Grażyna Szot z Ostrowca Świętokrzyskiego.
Oprócz podwyżek związkowcy domagali się też m.in., by nauczyciele nadal mogli przechodzić na wcześniejsze emerytury, a nie byli zmuszani do pracy do 60. lub 65. roku życia. Protestowali przeciw zapowiedziom wprowadzenia bonu oświatowego. Ich zdaniem doprowadzi on do przeludnienia jednych, a zamykania innych szkół.
Pedagodzy nieśli transparenty z hasłami: "Ocena budżetu: mniej niż zero", "Przed wyborami pełne usta, po wyborach kasa pusta", "Nauczyciel też człowiek, chce godnie żyć".
Przed Kancelarią Premiera gwizdali i skandowali: "Cud gospodarczy, a dla nas znów nie starczy!", "Polskie dzieci uczyć chcemy – do Irlandii nie jedziemy!". – Wiemy, że z pustego nawet Salomon nie naleje, ale niech ktoś do nas wyjdzie i choć powie dobre słowo – mówiła do mikrofonu Zofia Purol z Kuźni Raciborskiej, nauczycielka z blisko 40-letnim stażem.