Lubię i nie lubię dyskutować na temat bonu oświatowego. Lubię, bo idea jest prosta i sprawiedliwa. Nie lubię, ponieważ prawdziwym przeciwnikiem wprowadzenia bonu nie są ludzie zwalczający pomysł z powodów pryncypialnych, lecz bezwład administracji, niemoc środowisk oświatowych (sympatycznych, tylko niesłuchanych nawet przez środowisko nauczycielskie), niedostatek wyobraźni polityków.
Jakby tego było mało, wylansowany przez ostatnie lata kłamliwy podział na Polskę „liberalną” i „socjalną” ulokował idee bonu po stronie „liberalnej”. Innymi słowy – po stronie tych, którzy się dorobili na nieuczciwych machinacjach pod płaszczykiem niby-wolnościowych haseł rynkowych. W rzeczywistości miejsce bonu jest po stronie wolności oraz po stronie społecznej solidarności.
Gdyby państwo nakazało wszystkim młodym ludziom chodzić w adidasach – no, chyba że są bogaci – podniósłby się w Polsce krzyk
Dzisiaj w Polsce mamy mniej więcej taką sytuację: kto ma pieniądze, ten ma wolność wyboru odpowiedniej szkoły dla swojego dziecka. Może więc szukać szkoły z małymi klasami, z dodatkowym angielskim, z takim czy innym charakterem. Kto nie ma, ten jest zmuszony korzystać z jednego usługodawcy, modląc się w duchu, by akurat jego dziecko trafiło do dobrej szkoły.
„Dobrej”, czyli takiej, która pasuje do ucznia. Jednemu lepiej zrobi szkoła oparta na drylu, innemu – bardziej wolnościowa. Jednemu trzeba dużo nauki, innemu lepiej zrobią zajęcia ruchowe i warsztaty łagodzące objawy dysleksji. Jeden rozwija się w małych klasach, inny potrzebuje wielu kolegów, by społecznie się odnaleźć itd. Gdyby państwo nakazało całej polskiej młodzieży chodzić w adidasach – no, chyba że są bogaci – wtedy podniósłby się w Polsce krzyk. Nawet jeśli adidaski są wyraźnie popularniejsze niż półbuty. Ale podobny numer ze szkołami przechodzi już bez wielkiego halo.