Z punktu widzenia nauczycielskich związków była to propozycja nie do przyjęcia. Podwyższenie pensum, czyli liczby godzin, które w ramach obowiązku świadczenia pracy nauczyciele muszą spędzać przy tablicy (a więc na prowadzeniu zajęć z uczniami) to rozwiązanie, w którym podwyżki dla nauczycieli mają zostać sfinansowane kosztem samych nauczycieli. Bo jeśli nauczyciele mają pracować więcej z uczniami, to znaczy, że de facto będzie ich potrzebnych mniej, a więc nieuchronne staną się zwolnienia. Propozycja 24-godzinnego pensum (przy obecnym 18-godzinnym) oznacza, że pracę, którą dziś wykonuje czterech nauczycieli, w przyszłości mogłoby wykonywać trzech. A więc co czwarty wystąp – zmień pracę, weź kredyt. Żaden związek zawodowy na takie rozwiązanie zgodzić się nie może.
Ale rządowi – jak się wydaje – wcale nie zależy na tym, aby związkowcy przyjęli jego propozycje. Ważniejszy jest komunikat skierowany do opinii publicznej: zobaczcie, idziemy im na rękę, nauczyciele mogą już wkrótce (bo 2024 to przecież za chwilę) zarabiać nawet 8 tys. zł. 8 tysięcy! Czy ty, Polaku, który nie jesteś nauczycielem, nie chciałbyś zarabiać 8 tysięcy złotych za 24 godziny pracy? A oni nie chcą.
Fakt, że te 18 godzin pracy przy tablicy nie wyczerpuje wszystkich obowiązków nauczyciela, który do tych lekcji musi się przygotować, pisać konspekty zajęć, sprawdzać kartkówki i klasówki, podnosić swoje kwalifikacje zawodowe, etc. etc. nie ma tu żadnego znaczenia. Dla osób, które nie wnikają w meandry zawodu nauczyciela (czyli dla zdecydowanej większości opinii publicznej), to mało ważne niuanse. Istotne są konkrety – czyli liczby przedstawiane przez rząd. 24 godziny lekcyjne (każda po zaledwie 45 minut!) przy tablicy – 8 tysięcy złotych. No dobrze, dopiero w 2024, ale czy na takie bogactwo nie można trochę poczekać?
Liczby wymieniane przez wicepremier Szydło są ważne, bo owe 8 tysięcy złotych (większość raczej nie wnika w to, że brutto i że tylko dla nauczycieli dyplomowanych) to dla większości Polaków, zwłaszcza tych mieszkających poza wielkimi miastami, prawdziwy majątek. Na tym etapie gra toczy się o emocje – o to kogo większość społeczeństwa obarczy odpowiedzialnością za to, że 8 kwietnia dzieci nie będą mogły pójść do szkoły. Rząd składając taką propozycję chce, by – w oczach większości społeczeństwa – wina spadła na nauczycieli. Z każdym dniem strajku frustracja rodziców, którzy będą musieli zapewniać opiekę swoim pociechom, będzie rosła. I jeśli będzie kierować się w stronę nauczycieli – to strajk będzie dla nich przeciwskuteczny. Na to zapewne liczy Beata Szydło i cały obóz rządowy.
W sporze z nauczycielami rząd nie może ustąpić. Nie tylko dlatego, że – jak zauważają politycy opozycji – nauczyciele nie są tą grupą społeczną, w której PiS ma największe poparcie. Ważniejsze jest to, że – jak się wydaje – w swojej hojnej polityce redystrybucji środków z budżetu PiS zbliżyło się do ściany. Już tzw. piątka Kaczyńskiego oznaczać będzie konieczność powiększania deficytu. Podwyżki dla nauczycieli napięłyby budżet jeszcze bardziej – ale nawet nie to byłoby najgroźniejsze dla rządu. Znacznie poważniejszym problemem byłyby ewentualne roszczenia kolejnych grup społecznych. Gdyby znalazły się pieniądze dla nauczycieli w kolejce po podwyżki zaczęłyby ustawiać się kolejne grupy finansowane ze środków budżetowych. Bo skoro więcej mogli dostać nauczyciele, to dlaczego nie mogą dostać więcej pielęgniarki, lekarze, pracownicy administracji. Pod tą lawiną roszczeń budżet mógłby się załamać.