Takie dane przynosi najnowsze zestawienie GUS dotyczące szkolnictwa wyższego. Wynika z niego, że pod koniec 2013 r. w trybie niestacjonarnym kształciło się ok. 610 tys. osób. W 2008 r. było ich blisko milion. Wtedy też liczba studentów studiów niestacjonarnych co prawda nieznacznie, ale przekraczała liczbę tych uczących się w trybie stacjonarnym, czyli najczęściej bezpłatnym.
Teraz te tendencje zdecydowanie się odwróciły, bo o ile liczba miejsc na studiach niestacjonarnych maleje, o tyle studentów stacjonarnych mimo niżu demograficznego wciąż przybywa, na czym zyskują przede wszystkim uczelnie publiczne. W 2008 r. na studiach stacjonarnych kształciło się 928 tys. osób, w ubiegłym 940 tys.
Powrót do normalności
Zdaniem ekspertów po latach edukacyjnego boomu sektor szkolnictwa wyższego mierzy się teraz z powrotem do normalności. A to dla wielu uczelni oznacza finansowe kłopoty, konieczność redukcji kadr, a nawet likwidację.
Prof. Jerzy Woźnicki, przewodniczący Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, przypomina, że jeszcze kilka lat temu popyt na studia był tak duży, że uczelnie publiczne decydowały się otwierać równolegle ten sam kierunek studiów w formule stacjonarnej i niestacjonarnej.
– Była to alternatywa dla osób, które chciały studiować, ale nie dostały się na wybrany kierunek. Otrzymywały formalnie taką samą ofertę jak studenci studiów dziennych, z tą różnicą, że musieli za studia płacić – mówi prof. Woźnicki. Dodaje, że teraz, gdy z powodów demograficznych sytuacja wraca do normy, studia niestacjonarne wracają jako oferta np. dla osób pracujących, które nie mają czasu na to, by studiować w trybie dziennym. – To standard w krajach rozwiniętych, w których w systemie stacjonarnym studiuje znacznie więcej studentów niż w niestacjonarnym – wyjaśnia.