Ponad tydzień temu nauczyciele rozpoczęli protest włoski. W jego ramach pedagodzy mają wykonywać tylko te czynności, które są wprost zapisane w Karcie nauczyciela. Czyli nie chcą brać udziału w wycieczkach, zielonych szkołach, radach pedagogicznych po godz. 20 czy w wywiadówkach zaplanowanych na późne popołudnie.
Problem jednak w tym, że protest ten jest niemal niezauważalny. – Jego skalę ocenimy dopiero 12 listopada na spotkaniu z prezesami oddziałów – mówi prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz. Dodaje jednak, że na spektakularny sukces nie liczą. – Jego wpływ na szkoły i nauczycieli zobaczymy dopiero za rok czy nawet dwa lata – tłumaczy.
ZNP ostatnio bardzo często podkreśla, że ich działania mają na celu poprawę sytuacji w oświacie – zmianę podstaw programowych czy rozszerzenie wsparcia pedagogiczno-psychologicznego. I nieprawdą jest, że nauczycielom chodzi tylko o pieniądze.
Z drugiej jednak strony postulat płacowy był jednym z najważniejszych zgłaszanych przez strajkujących nauczycieli w kwietniu tego roku. „Odwieszenie" tego strajku na początku nowego roku szkolnego miało dać pedagogom nadzieję, że walka o lepsze płace się nie zakończyła.
Problem w tym, że trudno liczyć na sukces działań, z którymi nikt się nie liczy. Włoski protest bagatelizuje MEN, a szef resortu Dariusz Piontkowski podkreśla, że „zawsze w szkole byli nauczyciele, którzy nie chcieli jeździć na wycieczki". Nie zauważają go także rodzice, którzy „mieli zobaczyć", jak dużo pracują nauczyciele i że jeśli będą pracować mniej, to świat się zawali. Okazuje się, że rodzice nawet tego nie zauważyli, a biurokratyczne problemy nauczycieli interesują głównie pracowników szkół.