– W ciągu ostatnich lat transport morski bardzo się rozwinął, rośnie ilość eksploatowanych statków, ale brakuje rąk do pracy – mówi Piotr Masny, przewodniczący Związku Agentów i Przedstawicieli Żeglugowych w Gdyni (APMAR). Gwałtowny rozwój przeżywa sektor nazywany potocznie „offshore”, czyli wszelkie jednostki zaangażowane przy poszukiwaniu i wydobyciu naturalnych surowców z dna morskiego, m.in. ropy i gazu. Do pracy na takich statkach poszukiwani są wykwalifikowani specjaliści, jakich kształcą polskie szkoły i uczelnie morskie. – Osoby z oficerskim dyplomem morskim i znające angielski nie mają problemów ze znalezieniem pracy – mówi.
[srodtytul]Mało statków[/srodtytul]
– Pomimo znikomej liczby statków handlowych podnoszących polską banderę w Polsce jest jedna z największych w UE społeczność czynnych zawodowo marynarzy – dodaje Masny. Około 10 proc. z nich pracuje na statkach należących do rodzimych armatorów (Polska Żegluga Morska, Polska Żegluga Bałtycka, Euroafrica, Chipolbrok), a pozostali na statkach armatorów obcych. Marynarze pracują w systemie kontraktowym, gdzie wynagrodzenie jest wypłacane tylko za okres spędzony na statku, który trwa obecnie od czterech tygodni do czterech miesięcy. Po nim najczęściej następuje taki sam okres wolny od pracy. Zarobki marynarzy wahają się w granicach od 2,5 tysiąca euro na najniższych stanowiskach oficerskich do nawet kilkunastu tysięcy na stanowiskach kapitana i starszego mechanika.
[srodtytul]Zawód niepopularny [/srodtytul]
– W naszym społeczeństwie pokutuje wizerunek marynarza opuszczającego dom i rodzinę na długie miesiące czy nawet lata, dlatego młodzież niechętnie decyduje się na naukę w akademiach morskich. A przecież dziś to ciekawa i dobrze płatna praca – zachęca Piotr Masny. – Taki sposób zarobkowania za granicą jest ciekawą alternatywą dla tych, którzy myślą o zachodnich pensjach do wydania w Polsce. Poza tym marynarz nie wydaje pieniędzy na swoje utrzymanie na statku – ma tam zapewnione jedzenie i spanie.