Coraz większa rywalizacja o studenta, który płaci za naukę, sprawia, że niektóre uczelnie publiczne mogą wykorzystywać dotacje z budżetu państwa na studentów dziennych, by pokryć koszty prowadzenia studiów zaocznych i wieczorowych. Dzięki temu mogą zaniżać czesne i w ten sposób przyciągać chętnych.
Takie podejrzenia zgłaszały uczelnie niepubliczne, które alarmowały Ministerstwo Nauki, że nie mogą przez to w narastającym niżu demograficznym konkurować o płatnych studentów z uczelniami publicznymi. Zwróciły się do Najwyższej Izby Kontroli o zbadanie, na co szkoły wyższe wydają państwowe dotacje.
Wyniki kontroli w 38 uczelniach (obejmującej lata 2008 – 2010) wykazały, że jest bardzo prawdopodobne, iż podejrzenia uczelni niepublicznych mają podstawy.
– Brak jest w uczelniach publicznych wyodrębnionej ewidencji środków, które są wykorzystywane na kształcenie odpłatne i nieodpłatne, dlatego istnieje prawdopodobieństwo, że część dotacji budżetowych przeznaczonych tylko na studia nieodpłatne zasila też studia płatne. Dzięki temu uczelnie publiczne mogą zaniżać czesne i zabierają studentów uczelniom prywatnym – tłumaczy „Rz" Grzegorz Buczyński, dyrektor departamentu w NIK. Osobnej księgowości nie było w 74 proc. sprawdzonych uczelni.
NIK podaje, że np. na Uniwersytecie Przyrodniczym w Lublinie opłaty za studia niestacjonarne były kilkakrotnie niższe od przeciętnego kosztu kształcenia stacjonarnego. Np. na wydziale ogrodniczym wynosił on 9,6 tys. zł, a odpłatność na studiach zaocznych – 2,6 tys. zł. Podobne dysproporcje były na Politechnice Warszawskiej. Również na SGH wpływy z czesnego miały nie pokrywać w pełni kosztów nauki.