Ewa Gajdek, była pedagog w Zespole Szkół Związku Nauczycielstwa Polskiego, nie ma wątpliwości. Zespół składający się ze szkoły podstawowej, gimnazjum i liceum ogólnokształcącego to dobrze funkcjonujący biznes edukacyjny.
Około trzystu uczniów, czesne na poziomie 550–600 zł miesięcznie gwarantują dobre przychody. Według najprostszego rachunku to co najmniej 1,65 mln zł rocznie. ZNP doskonale radzi sobie także z obniżaniem kosztów funkcjonowania placówki. Choć w publicznej debacie Związek broni Karty nauczyciela, grożąc rządowi strajkiem, to w swojej placówce działa pragmatycznie. Tu Karta i związane z nią koszty nie obowiązują. A właściwie obowiązuje tylko w tym zakresie, który wymaga więcej od nauczycieli, np. dłuższej o dwie godziny tygodniowo pracy w ramach tzw. godzin karcianych.
– System zatrudniania nauczycieli opiera się głównie na umowach-zleceniach i o dzieło. Jest duża fluktuacja kadry, zatrudniani są młodzi nauczyciele, którym można zapłacić mniej – opowiada Gajdek, która będąc pedagogiem szkolnym, przez rok była zatrudniona właśnie na umowie śmieciowej. Potem otrzymała umowę o pracę na czas określony. Umowa została jednak skonstruowana tak, by obniżyć koszty pracy.
– Do moich obowiązków zostało dołączone kierowanie świetlicą, nie zostałam jednak kierownikiem świetlicy, lecz koordynatorem. Funkcja kierownicza bowiem wymuszałaby wypłatę dodatku funkcyjnego, koordynatorowi dodatek się nie należy – dodaje.
Doświadczenia Gajdek potwierdziła Państwowa Inspekcja Pracy, która przejrzała akta osobowe kilku zatrudnionych w zespole szkół ZNP pracowników. W niektórych brakowało określenia liczby godzin, których przekroczenie uprawniało do otrzymania dodatku za pracę w godzinach nadliczbowych. PIP przejrzała umowy dwóch nauczycieli mianowanych, którzy zgodnie z Kartą w publicznej szkole musieliby zostać zatrudnieni na zasadzie mianowania (jest to umowa na czas nieokreślony, którą pracodawca może rozwiązać tylko w wyjątkowych sytuacjach). Tu pracowali na umowie na czas określony.