Krzysztof A. Kowalczyk

Polskim uczelniom zbyt często brakuje ducha przedsiębiorczości, wyczulenia na potrzeby biznesu, by kształcić pod potrzeby rynku i robić badania, których owoce da się skomercjalizować.

Powstała ona w 1895 r., kiedy rosnące potrzeby rynku, lokalnych fabryk i biznesów dynamicznie rozwijającej się Warszawy były zalążkiem nowych szkół. Zakładane na ryzyko i odpowiedzialność prywatnych założycieli, miały związki z biznesem w swoim DNA i nierzadko wyrastały na liczące się w kraju uczelnie, jak choćby Szkoła Główna Handlowa. Coś z tego pionierskiego ducha przetrwało okres PRL i zaowocowało choćby powstaniem Akademii im. Leona Koźmińskiego.

Przepis na sukces uczelni prywatnej wydaje się jednocześnie i prosty, i skomplikowany. Prosty, bo studenci, nierzadko już ludzie z dorobkiem zawodowym, wracający na studia po drugi dyplom czy tytuł MBA, głosują własnymi pieniędzmi. Inwestują w takie wykształcenie, które przyniesie im wyższy dochód. A uczelnia odpowiada na wzrost lub spadek popytu na tę wiedzę i przez to jest blisko rynku. Skomplikowany, bo za wysokim czesnym musi się kryć równie wysoka jakość.

Inaczej z uczelniami państwowymi, tu owa pętla rynkowego sprzężenia zwrotnego jest zdecydowanie słabsza, a uczelnia często staje się de facto spółdzielnią kadry, którą zatrudnia. Przy tym wadą polskich uczelni państwowych jest to, że są… za małe, by błysnąć, np. na Liście Szanghajskiej. Pewien liczący się profesor przekonywał mnie niegdyś, że należałoby połączyć np. uczelnie państwowe Warszawy, niszcząc silosy, w których tkwią. To sprawiłoby, że pojawiłaby się wewnętrzna konkurencja o zasoby i szersze możliwości współpracy z biznesem. Tyle że wtedy zamiast np. pięciu rektorów w mieście byłby jeden, więc żaden z nich takiej fuzji nie zaryzykuje.

Uczelnie tworzą też oddzielnie centra transferu technologii, mające wspierać komercjalizację badań i wiedzy przez nie wytworzonej. W Warszawie takie centrum ma i Politechnika, i Uniwersytet. Robią z grubsza to samo, ale tkwiąc w swoich silosach, rozpraszają zasoby i utrudniają owocną zwykle interakcję specjalistów z różnych dziedzin.

To samo dotyczy studentów. Kiedyś zdziwiło mnie badanie, które pokazało, jak słaby jest duch przedsiębiorczości słuchaczy kierunków ekonomicznych. Zamiast marzyć o własnych start-upach, liczą na zuniformizowaną karierę w korpo. Jest w tym ziarno racjonalności. Własny start-up to zaciskanie pasa i ziemniaki na obiad i kolację zamiast sushi (autentyczne wspomnienia znanego polskiego e-przedsiębiorcy). Korpo to w miarę szybkie ustawienie się w życiu.

Czytaj więcej

Budowanie technologicznych hubów to proces na dekady

Ale też jest jeszcze inne wyjaśnienie: młodym adeptom ekonomii brakuje wiedzy specjalistycznej z chemii, informatyki czy medycyny. Świetnie wiedzą, jak zrobić montaż finansowy dla powstającej firmy, jak zarządzać projektem, jak zrobić wokół niego marketing. Ale brakuje im kluczowego wsadu do produktu czy usługi – wyrafinowanej wiedzy, jaką zdobywa się na politechnice, medycynie czy uniwersyteckiej chemii. Tyle że te środowiska studenckie się nie przenikają. Młodzi ludzie studiują na różnych uczelniach i nawet mieszkają w różnych akademikach, skoszarowani wydziałowo. I jeśli się nie poznali przez przypadek, np. na koncercie w Stodole, nie będą snuć przy piwie wspólnych marzeń o własnych Facebookach czy Spotify. Silosy rządzą.

Jeśli zaś młodzi zostaną na uczelni jako pracownicy naukowi i wpadną kiedyś na pomysł genialnej receptury czy technologii, rychło przekonają się, że Polska to kraj firm małych i średnich, a tylko duże inwestują w badania i rozwój. A nawet gdy znajdzie się potentat chętny zainwestować w owoce prac naukowców, ze swojej norki wychynie stara wiedźma – biurokracja. Kto chętny, polecam przeczytać reguły komercjalizacji prac na uczelniach państwowych. Nie zachęcają one niestety do szybkich wdrożeń. Bat nadzorcy usztywnia relacje (inaczej na uczelniach prywatnych – tam wszystko jest kwestią negocjacji).

Nie dziwmy się więc, gdy ktoś mówi, że polskim uczelniom zbyt często brakuje ducha przedsiębiorczości, wyczulenia na potrzeby biznesu, przemysłu. Takiego, jakie mieli Wawelberg i Rotwand, zakładając w 1895 r. swoją szkołę inżynierską.